Maseczkowy savoir vivre

Pojawił się nowy temat dla prac magisterskich z socjologii: savoir vivre maseczkowy. Ludzie próbują wyczuć jak się zachować w towarzystwie: zawiązywać sobie pysk czy nie?

Przeżyłem to podczas przeprowadzki w Anglii.

Landlord Kevin dzień wcześniej wpadł do nas sprawdzić ile jest rzeczy do noszenia. Na pewno zastanawiał się długo czy mieć na gębie szmatę czy nie. Bo z jednej strony szmata jest „w duchu pandemii” i poddawanie się terrorowi świadczy o wysokiej kulturze osobistej. Z drugiej strony znamy się już trochę za dobrze. Wybrał w końcu to pierwsze i przyszedł w szmacie.

Powitałem go ozięble.

Widocznie wyciągnął wnioski, bo następnego dnia rano pojawił się z twarzą. I jak rasowy Anglik nie okazał najmniejszego zaskoczenia, kiedy zobaczył mnie owiniętego shemagh, niczym terrorystę z Counter-Strike’a. Unikał tylko starannie kontaktu wzrokowego, bo nie wiedział czy jestem muzułmaninem, czy robię sobie jaja, czy może chcę mu podokuczać za wczorajszą profanację. A był zbyt kulturalny, żeby po prostu zapytać. W końcu zrobiło mi się go żal i zdjąłem to z siebie. To go uspokoiło.

Potem pojawiło się czterech facetów. Starszych. Nikt maski nie miał. Podałem wszystkim rękę – kolejny eksperyment społeczny. I każdy z nich zawahał się na pół sekundy, ale każdy wybrał że taka deklaracja przyjaźni jest ważniejsza deklaracja posłuszeństwa tyranom. Wiedziałem, że nikt nie będzie się chciał tłumaczyć i wychodzić przy kolegach na tchórza.

Po tym ustaleniu zasad społecznych ulżyło wszystkim.

Załadowali, przyjechali. Stoimy pod naszym nowym domem w Southampton. Oho, idzie nowy landlord. Staruszkowaty, widzę.

Ale cóż ten gość ma na głowie? Turban. Duży. Bardzo ładny. Hindus, znaczy. Patrzę, a on zakłada nagle do niego paskudną, obrzydliwą maskę, pasującą do tego ładnego turbanu jak gówno do fraka. I idzie owinięty tym wszystkim do domu. My za nim.

I w tym momencie włączyła się wszystkim społeczna tresura i każdy poczuł, że musi się jakoś dostosować jakoś do sytuacji. Sześć osób z twarzą, jedna bez – co w tej sytuacji nakazują normy społeczne?

Dominika poczuła, zdaje się, wyniesiony z polskiej tradycji patologiczny szacunek do starszych. Założyła więc sobie taki przeźroczysty plastik, który dziesięć razy słabiej zmienia człowieka w psa niż ta koszmarnie brzydka prostokątna szmata. Też taki mam.

Ja z kolei poczułem chęć ubrać sobie znowu shemagh i przywitać się gromkim „salam alejkum”. Po zastanowieniu stwierdziłem, że po pierwsze hindusi i muzułmanie generalnie się nie miłują, a po drugie nowy landlord na to jeszcze nie zasłużył. Więc zrezygnowałem i trzymałem się tylko z daleka.

Minutę później Kevin mignął znowu na korytarzu – w masce na gębie. Widać nie wytrzymał straszliwej presji staruszka.

Gadamy, gadamy, umowę podpisujemy a tu nagle landlord w turbanie stwierdza, że nie musi dłużej przy nas robić z siebie idioty, i ściąga to gówno z twarzy. Od razu lepiej.

Ten gest pociągnął za sobą reakcje społeczne: Dominika ściąga plastik, ja przysuwam się bliżej. Dwie minuty później Kevin znowu nam mignął na korytarzu – bez maski. Istny cyrk. Wkładaj, zdejmuj, i zgaduj na bieżąco co, kiedy i przy kim. I zero informacji, nikt nawet słowa „maska” nie wymawia, nikt nie mówi ani jak się czym czuje ani czego się spodziewa po innych.

Wychodzi na to, że wszyscy się bacznie obserwują i dostosowują się w jakiejś ukrywanej panice albo do tego co robi większość albo do najpewniejszej siebie jednostki w otoczeniu. Najpierw się dostosowali do mnie – bo ja się nie oglądam na nikogo, tylko robię co uważam za dobre. A potem do landlorda – bo starszy, jest u siebie i robi wrażenie turbanem.

Najdziwniejsze w tym wszystkim, że Tańczący-z-maskami Kevin wcale nie jest biedną sierotą życiową żyjącą u mamy na etacie. Przeciwnie, to jest aktywny przedsiębiorca, który bierze życie we własne ręce. Tymczasem jak przychodzi do kagańcowych norm społecznych włącza mu się jakaś żałosna angielska poprawność, która wymaga od człowieka, żeby nie miał własnego zdania w żadnej sprawie. Jest to ewidentnie odruch wyćwiczony, którego Kevin mam wrażenie się nawet lekko wstydzi, co wnoszę po tym jak starannie unika wzroku i zbyt szczerych rozmów, jak bardzo jest stłumiony we wszystkich swoich reakcjach.

Możliwe, że was to nie dziwi. Możliwe, że też tacy jesteście. Ale dla mnie to mocne zderzenie z tak zwanym normalnym światem. W moim życiu wewnętrznym jest jedna tylko strefa, spójna i stanowiąca integralną całość. Nie dzieli się na prywatną, publiczną, społeczną, biznesową, rodzinną, kościelną. We wszystkich kontekstach jestem tym samym sobą.

Po angielsku jest na to słowo: integrity. Polskiego odpowiednika nie ma. Ciekawe dlaczego.

Ta moja spójność wewnętrzna obierana jest nieraz jako rodzaj chamstwa albo wyraz niezrozumiałego buntu. Nic w tym dziwnego: ludzie, którzy kłamstwo traktują jak normę, spodziewają się tego samego po innych. Widziałem nieraz jakim szokiem dla „normalnego” bywa konfrontacja z kimś, kto nie rezygnuje z siebie każdego dnia i przy każdego okazji, w celu realizowania wymagań zakłamanego świata.

Ale to dobry szok. I dla tych, którym w duszy nie zgasł ten ogień integralnej uczciwości, to budzik dla duszy. Budzik nie jest przyjemny przeważnie. Ale pobudkę trzeba doceniać, bo daje nadzieję, że dzień przeżyjemy a nie zmarnujemy go gnijąc w wyrze.

Myślę sobie, że spotkanie z kimś uczciwym, integralnym, jednolitym daje innym nadzieję. Że da się zrezygnować z zakłamania i udawania, że to możliwe i że ten prawdziwszy świat jest lepszy. Trudniejszy, ale lepszy. I pojawia się myśl: może ja też tak dam radę?

Kiedy miałem 17 lat spotkałem pierwszy raz takich ludzi i byłem w niezłym szoku. W moich oczach to byli ludzie z innej planety. Ale kilka dni spędzone z nimi dało mi więcej niż wszystko co przeżyłem przez przez całe życie wcześniej. Wiedziałem, że można żyć inaczej, niż to co znałem. Wiedziałem że ja też tak chcę.

Każdy sobie ustawia gdzieś ten suwak dostosowania. Pomiędzy „100% mnie” (robię tylko to co ja chcę) a „0% mnie” (robię to czego inni ode mnie oczekują, jest płynna granica. A suwak też ciągle można przestawiać.

Problem jest wtedy, kiedy się jest jak Tańczący-z-maseczkami Kevin, który zmienia zdanie dwa razy na godzinę. Wtedy suwak ma się ustawiony w pozycji „0%” na stałe. I mam wrażenie, że 3/4 świata ma ten suwak w tym samym miejscu, przyspawany wspólnie przez mamę, księdza, szkołę, telewizję.

W dzisiejszym świecie ideał człowieka to robot.

Tak ci wygodniej, co? Dążenie do bycia „normalnym” to twój pomysł na życie? Dobra, niech ci będzie. Zrobisz co chcesz, pamiętaj tylko o jednym: robot nie może być szczęśliwy.

Robot nie czuje. Robot nie żyje. Robot nie może być ani szczęśliwy ani nieszczęśliwy. Robota tak naprawdę nie ma.

Spread it

2 komentarze do “Maseczkowy savoir vivre”

  1. Hej, Martin!

    Nie dałeś linka, a znalazłem.

    Podoba mi się rysunek do tego wpisu.

    Nie podoba mi się, że trzeba nosić maseczki. Gdy wprowadzili to po raz pierwszy, chciałem sobie ustalić: buntować się, czy nie. I wiem, że gdybym wtedy podjął decyzję, to dałbym radę trzymać się jej.

    Ale zamiast tego, przyszły mi do głowy inne myśli. Brzmiało to tak:

    „Chrześcijanin ma jednego Pana – Boga. Państwu nie jestem nic winien. Nasz Tatuś robi teraz porządki, a ja mam skupić się na podstawach: żeby mu nie przeszkadzać, nie bać się, być uprzejmym dla ludzi, nie pakować się w konflikty.”

    Czyli moja uwaga została przekierowana na zupełnie inne sprawy.

    Teoretycznie ma to tę zaletę, że mogę założyć maskę i nie czuć się jak łajza, która oddała za darmo swoje przekonania.

    W praktyce jednak sprawia, że jestem rozdwojony. Bo z jednej strony nie lubię tych masek, a z drugiej chcę być miły i nie pakować się w konflikty.

    W efekcie raz noszę maskę, a raz nie. Nie robię o to takiego dymu jak widziałem na filmikach w internecie. A jednocześnie, staram się chodzić z odsłoniętą twarzą gdzie tylko się da.

    Taka postawa sprawia, że ujawnia się, kto jest kim. Gdybym cały czas chodził w masce, to nigdy bym się nie dowiedział, kto egzekfuje ten nakaz, a kto nie.

    Niestety słabo mi wychidzi wykonywanie tej części polecenia, która mówi „nie bój się”.

    Boję się pójść do marketu, bo mam zupełnie irracjonalny strach przed paniami z sanepidu, które tam czyhają na takich jak ja.

    Z drugiej strony, w masce nie chcę iść, bo nie lubię tego.

    Kończy się na tym, że idę do Żabki, bo tam mnie tolerują.

    Dążę do tego aby być sobą. Chcę być szczery. Chcę być bucem. Będę się panoszył we własnym życiu, bo mam prawo. A jak nie, to je sobie wezmę.

    Niestety to nie jest takie proste. Mam przeczucie, że oprócz mnie samego, przeszkadzają mi w tym jakieś siły duchowe.

    Z resztą, one zawsze są i mącą ludziom w głowach. Chcą odciągnąć nas od wolności, którą daje nam Bóg.

    Brzmię już jak oszołom? To znak, że trzeba kończyć.

    Dzięki, że miałem się gdzie wygadać.

    Odpowiedz
    • Ja nie sądzę, że to siły duchowe, ja myślę, że to po prostu bycie człowiekiem.
      To nie jest nic nadprzyrodzonego przecież, że człowiekowi brakuje tyle odwagi ile by chciał. I mało kto jest zadowolony z tego poziomu, jaki mu się udało osiągnąć.

      Nie w tym rzecz. Rzecz w tym, czy w ogóle mamy jakiś poziom i do czegoś dążymy.

      Bo fajnie dość do celu, ale dużo ważniejsze jest to czy się w ogóle wyruszyło w drogę. Dlatego ja tutaj piszę o dążeniu do szczęścia, bo to ważniejsze czy ktoś jest blisko czy daleko od celu. Ważne jaki ma w ogóle cel.

      Ludzie przeważnie nie mają celu żadnego i do niczego nie dążą. I wtedy dostają zwykle dokładnie to, do czego dążą: nic.

      Właśnie dlatego, że droga trudna trzeba sobie czasem pogadać. Odkryjesz, że masz te same problemy i dylematy co inni. I się okaże, że to co ci się wydawało wyjątkowe jest całkiem zwyczajne, i w tym co myślałeś że jesteś sam, masz całą masę kolegów.

      Zapisz się do klubu, przy okazji: https://tobehappy.club/pl/club/

      Odpowiedz

Dodaj komentarz